Adrian (Secrus) Z zakurzonej półki 

[Z zakurzonej półki] Fiatem na miejsce przestępstwa…

Po recenzjach zagranicznych tytułów nadszedł czas na coś z rodzimego podwórka. Pech chciał, że losując wśród starszych tytułów trafiłem na niegruby kryminalik pana Jerzego Parfiniewicza. Pech dlatego, że autor ten, znany jeszcze chociażby z opowieści podobnego typu – „Śmierć nadjechała fiatem”, pisał w czasach PRL i był jednym z twórców, którzy w sposób najbardziej rygorystyczny przestrzegali zasad konstruowania powieści milicyjnych.Ale od początku: nazwę podgatunku wprowadził Stanisław Barańczak, chcąc wyodrębnić w polskiej literaturze rozrywkowej taki typ kryminału, gdzie pierwsze skrzypce gra odgórnie określona instytucja śledcza – Milicja Obywatelska. Temat dość rozległy, więc mówiąc najprościej, były to dzieła publikowane w latach 1955-1989, czerpiące garściami z założeń socrealizmu. Taka polska powieść produkcyjna, której głównym zadaniem jest warstwa propagandowa, mniej lub bardziej widoczna, przejawiająca się m.in. w postaci nieskazitelnego milicjanta na pierwszym planie, funkcji dydaktycznej kreującej usystematyzowany obraz społeczeństwa, bijącej w oczy programowości oraz wspomnianej Milicji Obywatelskiej, w której ze świecą szukać jakichkolwiek wad. Na moje nieszczęście, wszystkie te wypunktowane zamierzenia pan Parfiniewicz zawarł z niezrównaną skrupulatnością w książce „Zbrodnia rodzi zbrodnię”.

Do niewielkiej wsi Grzybień przyjeżdża kapitan Antoni Osial z Warszawskiej Komendy Głównej jako oficer nadzoru do sprawy pożaru kościoła. Okazuje się bardzo szybko, że oprócz podpalenia miała tu miejsce kradzież niezwykle cennego obrazu z ołtarza. Ta z pozoru prosta sprawa trafia się przystojnemu kapitanowi, który od tej pory nie spocznie, dopóki nie pozna prawdy i odpowiednio nie ukaże sprawcy.

W opowiedzianej historii najbardziej boli zwyczajność. Książka jest aż nazbyt normalna i wierna szarej rzeczywistości. Owszem, kolejne etapy żmudnej pracy śledczego oddano wzorowo, ale następuje pytanie: po co? Sprawa toczy się po nitce do kłębka tak szaroburo, że aż ma się chęć napotkać na drodze jakieś węzły. Nie chcę oczywiście przesadzać – fabuła zaczyna się dość obiecująco, mamy klimat prowincji, a więc małą ilość ludzi i nadzieje na takie zależności, które znakomicie sprawdzały się chociażby w perypetiach panny Marple. Nic bardziej mylnego. O ile normalnym jest etap, w którym pisarz musi zilustrować momenty przesłuchań, o tyle już bijącej z tych fragmentów monotonii dało się uniknąć. Relacje świadków są dziwnie sztuczne (tym bardziej, im usilniej autor chce nadać im naturalny ton). Nie pomaga w tym przerysowanie pobocznych charakterów: jedna z postaci w co drugim zdaniu używa słowa „formalnie”, przez co z czasem można to skwitować jedynie uśmiechem politowania. Przychodzi na myśl cześnikowskie „mocium panie”, które w kryminalnej otoczce wygląda po prostu niepoważnie. Dodatkowo irytowało mnie w początkowych przesłuchaniach nieusprawiedliwione chamstwo Osiala, jest przesadnie szorstki. Później się co prawda uspokoił, ale w zamian dostałem dialogowe przepychanki sprawiające, że czarne charaktery ani na moment nie były dla mnie wiarygodne. Kończąc tę kwestię, muszę dodać parę słów o języku. Ja rozumiem, iż aby okrasić dialogi dynamizmem, należy pociąć dłuższe zdania, utworzyć chaos myśli, ale wypowiedzi w niektórych momentach są tak poszatkowane i niemal telegramowe, że w głowie kołata się myśl: „Dajcie chociaż jedną wypowiedź ze spójnikiem zamiast kropki!”

Właściwie cała historia pisana jest jak raport, wyraźnie brakuje tu wartości literackich (co w pewien sposób stanowiło cechę powieści milicyjnych). Barańczak nazywa taką stylistykę grafomanią z państwową pieczątką i choć to przykre, nie sposób sprzeciwić się tej tezie. Innym mankamentem jest rozplanowanie intrygi, wiele tematów zostaje odhaczonych na chybcika, pewne postaci i motywy (np. tradycyjnie już – miłosny) występują tylko po to, by świat przedstawiony nie wydawał się pusty i nieciekawy, milicjant nienaturalny, a sprawa czyniła wrażenie zataczającej szerokie kręgi. I to jednak niespecjalnie spełniło moje oczekiwania…

Obrzucam tę powieść zarzutami, choć przeczytałem ją do końca i w pewnych etapach była zdolna nawet mnie zaskoczyć. Niestety dyskwalifikuje ją fakt, że moje wstępne podejrzenie o sprawcy w dużej mierze się ziściło. Cóż, niewątpliwie takich książek było w polskiej literaturze kryminalnej XX wieku mnóstwo, ale odnoszę wrażenie, że z łatwością można by było znaleźć wśród nich coś lepszego na poczekaniu. Oczywiście nie wszystkie powieści milicyjne muszą prezentować tak nieciekawy poziom (moje skromne doświadczenie w tej materii to potwierdza), lecz nie życzę trafienia na książki tak tendencyjne i miałkie jak „Zbrodnia rodzi zbrodnię”.

A jak Wy, drodzy czytelnicy, zapatrujecie się na obecność powieści milicyjnej w dorobku naszej literatury? Cenicie jej obecność czy pomijacie ten okres milczeniem?

Podsumowanie:
Tytuł: Zbrodnia rodzi zbrodnię
Autor: Jerzy Parfiniewicz
Wydawca: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Moja ocena: 4/10

Powiązane posty

21 Thoughts to “[Z zakurzonej półki] Fiatem na miejsce przestępstwa…”

  1. Rzadko czytuję tak wiekowe książki. Chyba wolę bardziej współczesne :)

    1. To prawda, że tematyka i styl już nieco zwietrzały, ale „wiekowość” to wg mnie pojęcie względne. Taki Sofokles jest wiekowy :D Ale na poważnie: racja, akurat powieść milicyjna dość mocno się zdezaktualizowała, lecz nie można jej wrzucić do jednego worka np. z Agathą Christie – nieco starszą, a zaskakującą do dziś :)

    2. Agatha Christie choć to też „wiekowa” literatura to jest moją wielką miłością! :) uwielbiam jej książki, są ponadczasowe i nie milicyjne :P
      Wyjątek stanowi wspomniany poniżej Joe Alex, czytałam bodajże 3 książki – polecam! „Śmierć mówi w moim imieniu”, „Cichym ścigałam go lotem” oraz „Piekło jest we mnie” – recenzje u mnie na blogu :)

    3. Właśnie zajrzałem na Twoje blogi i stąd nawiązałem do Christie ; ) Dla mnie też jej książki stoją ponad czasem i mogę je czytać zawsze i wszędzie.

  2. Wspominałam już, że moja mama miała spory zapas takich milicyjnych kryminałków? Trzymała je w piwnicy, żeby miejsca nie zawalały. Jak już się nauczyłam czytać, to chętnie do tej piwnicy chodziłam i czytałam w wypiekami na twarzy. To były dorosłe książki, pełne rzeczy, które nie do końca rozumiałam, ale które niezmiernie mnie fascynowały. Przyznam, że jedynym autorem, który na stałe wbił mi się w pamięć i którego kawałki dosłownie mnie zmiotły, był niezrównany Joe Alex. Reszta zniknęła w pomrokach pamięci, czyli pewnie było słabe. Podziwiam za to Twoją chęć zmierzenia się z tego rodzaju upiorami przeszłości. Choć może w ramach eksperymentu?…

    1. Z kolei w moim przypadku babcia zaczytywała się w kryminałach (zazwyczaj tanich) i kupowała je na potęgę w każdej postaci (mam po niej nawet dziesięć wydań serii „gazetkowej” Ewa wzywa 07…). Od momentu przeczytania pierwszego kryminału (cóż to było, „Mój syn mordercą? Quentina, a może „Czarna kartka” Cornwell?) zrozumiałem, że ciągnie mnie do nich nieziemsko :) Joe Alex – pseudonim wybitnego tłumacza Macieja Słomczyńskiego – rzeczywiście pisał ówcześnie kryminały z najwyższej półki. Jako Alex, dziejące się w Anglii, jako Kazimierz Kwaśniewski – te bardziej ocenzurowane powieści milicyjne w polskich realiach, w okresie gdy władze państwa doszły do wniosku: A co to, Polska gorsza od Zachodu?
      Pomijając zamiłowanie do kryminałów, to też pewnego rodzaju eksperyment, a może lepszym określeniem będzie „misja” – kilkadziesiąt takich starych kryminalików kurzy się na półkach, a skoro naznosiłem je ze strychu, często poobdzierane i brudne, muszę i chcę je przeczytać.
      Chyba mogę zapewnić, że z przyjemnością zrecenzuję niebawem coś Joe Alexa, zapraszam do zaproponowania tytułów ;)

    2. O, pamiętam „Cichym ścigałam go lotem”, „Gdzie przykazań brak dziesięciu” i „Jesteś tylko diabłem”. Już same tytuły… kto dziś daje takie fantastyczne tytuły?…
      Nie wiedziałam, że Słomczyński pisał jako Kwaśniewski…
      Bardzo żałuję, że kolekcja tamtych kryminałów wyparowała nie wiadomo kiedy, też bym chętnie sobie naznosiła takie zakurzone i sczytane „ewy” i „jamniki”…

    3. Fakt, tytuły przyciągały uwagę już samym nowatorstwem…
      Jakiś czas temu odwiedziłem w moim mieście na stacji jeden z ostatnich antykwariatów książkowych, który przetrwał próbę czasu i tam na osobnej półce aż roiło się od „Jamników” i „Kluczy” po 2, 3 zł… Powrót do tych czasów na szczęście nie kosztuje zbyt wiele ;)

    4. Tytuły alexowe to cytaty z klasyki. Nowatorstwo klasyki? Raczej nowatorstwo użycia klasyki w tym celu….

  3. Z sentymentem wspominam nie kryminał, ale komiks – „Kapitan Żbik” był cudowny :)

    1. Posiadanie Żbika podnosiło bardzo status na podwórku :)

  4. W tematyce komiksowej wychodzi ze mnie ignorant, ale oczywiście każdy chociażby słyszał o Żbiku ;) Niemały kawałek naszej kultury.

  5. Powieści milicyjnej nie znam, ale podobną tendencję mamy w wielu powieściach fantasy: autor pisze coś, co spełnia odgórne wymagania i po nitce do kłębka (zbieramy drużynę, rzucamy fireballe itp) doprowadzamy do końca questa.
    I jak 10 lat temu to mi się podobało, tak teraz nudzi i sprawia, że jestem nieco zawstydzona. Świadomością, że kiedyś czytałabym takie twory z zapartym tchem.
    Ale podobnie jest z powieściami mojej młodości (lat naście): dzisiaj Tomek Wilmowski i Ann Shirley niestety irytują. Stara się robię :(

    1. Po Wilmowskiego strasznie boję się sięgnąć. Kiedyś mi się te książki rozleciały, a teraz pewnie rzuciłbym w kąt.

  6. Pamiętam, że zaczytywalam sie takimi kryminałami mając 12-15 lat, ale nie wracałam do nich po latach. Muszę spróbowac, sama jestem ciekawa moich wrażeń :-)

    1. Chyba właśnie Joe Alex będzie dobrym wyborem :)

    2. Potwierdzam, Joe Alex to bezpieczny i dość pewny wybór ;)
      A ze swojej strony polecam jeszcze np. „Zbrodnię w Dzielnicy Północnej” Stefana Kisielewskiego, bardzo miło wspominam lekturę sprzed kilku lat, poza tym nazwisko autora mówi samo za siebie.

  7. Ja jako fan tego typu produkcji chcę kilka spraw poruszyć.
    Wszyscy wyżej piszą o Joe Alexie, ale to, na miłość boską, jest nie na temat;) To po prostu nie są powieści milicyjne, a jedyne co może łączyć te kryminały i opowieści o dzielnych milicjantach to czas powstania.
    Wracając do tematu zaś – ja bardzo lubię. Może jestem zbyt sentymentalny, ale sporo z tego, co jest, można czytać i dziś. O niektórych zdarzyło mi się pisać. Jest sporo – „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię” Kąkolewskiego czy „Czas zatrzymuje się dla umarłych” Wydrzyńskiego albo powieści Heleny Sekuły, które warto poczytać.
    Oczywiście, że schematyzm, nachalna propaganda itp. itd. Jak tak jednak czytam te wszystkie nowe retro kryminałki, to właściwie większych różnic – poza sztafażem historyczności – nie widać. Są sztampowe zupełnie tak samo…

    1. Racja, Joe Alex to przede wszystkim nie Polska – nie literacka, rzecz jasna, a więc nawet owych dzielnych milicjantów tam nie uświadczymy ;)
      Powieści milicyjne zaś mogą być dobre, oczywiście trzeba przymknąć oko na działalność cenzury, schematyczność… (która, jak trafnie zauważyłeś, nie jest niestety zarezerwowana tylko dla tego podgatunku i dla tego okresu).
      „Zbrodniarza, który…” Kąkolewskiego mam w swojej biblioteczce, jeszcze czeka na swój czas (a fakt, że recenzuję „Zbrodnia rodzi zbrodnię” jest zupełnym przypadkiem, równie dobrze mogłem „wylosować” p. Kąkolewskiego).
      Do polecanych tytułów dołączam „Bardzo dużo pajacyków” Andrzeja Zbycha (duet autorski od „Stawki większej niż życie”). Czytałem kilka lat temu i było naprawdę nieźle. To też oczywiście Klub Srebrnego Klucza, więc ryzyko nieciekawej lektury mniejsze ;)

  8. I jeszcze jedno, bo właśnie zauważyłem – powieści wydawane przez MON są najgorsze z tego typu rzeczy, najlepsza chyba „Seria Srebrnego Klucza”. Taka podpowiedź dla tych, co chcą jednak coś poszperać w temacie.

  9. Milicyjniaki oczywiście czytałam, mam wrażenie, że na nich właśnie uczyłam się czytać, Zydler-Zborowski rządzi :) Oraz Jerzy Edigey. I Korkozowicz. I Barbara Gordon…
    I już się zamykam, bo pewnie jeszcze bym wymieniała i wymieniała.. :)