Przeczytane 2016 

Moje córki krowy, czyli to jednak nie jest komedia

krowyZaczęło się od zwiastunu i wizyty u fryzjera, urzekła mnie zapowiedź filmu z Kuleszą i Dziędzielem w rolach głównych, a zaprzyjaźniona fryzjerka polecała po jednym z przedpremierowych seansów. Delikatnie sugerowała co prawda, że może to nie do końca komedia, ale z pewnością film wart jest obejrzenia. Niestety wszystko wskazywało na to, że nie uda mi się go zobaczyć, zatem kiedy pojawiła się okazja przeczytać książkę, nie zastanawiałem się długo. Nie wiem, na ile historie są tożsame, ale ta w książce jest świetna, rzeczywiście zdecydowanie mało komediowa, ale znakomita.

Moje córki krowy to opowieść o dwóch siostrach, Marcie i Kasi, które zdecydowanie więcej dzieli niż łączy, a ich drogi życiowe bardzo się od siebie różnią. Przez lata, mimo niewielkiej różnicy wieku, jakoś nigdy nie umiały się ze sobą dogadać. Marta to serialowa gwiazda rozpoznawalna praktycznie w każdym zakątku kraju, z pozoru przebojowa, dynamiczna, pewna siebie singielka. Kasia to nieco zahukana nauczycielka, żona Grzegorza, która wciąż mieszka z rodzicami i nie radzi sobie zbyt dobrze z codziennością. Historia zaczyna się od radosnego wydarzenia. Matka obu Pań właśnie zakończyła terapię nowotworową, która przyniosła świetne efekty, została jej już tylko jedna, ostatnia wizyta kontrolna w szpitalu, rutynowa i wręcz zbędna. Niestety okazuje się, że los trochę zakpił z naszych bohaterek, matka podczas pobytu w szpitalu dostaje udaru mózgu, a chwilę potem u ojca zostaje zdiagnozowany glejak, nowotwór mózgu, który powoduje przedziwne zmiany w zachowaniu mężczyzny.

Całą tą opowieść można było koncertowo popsuć. Napisać ckliwe czytadełko pełne pseudofilozoficznych wynurzeń o śmierci, rodzinie i potrzebie bliskości czy konieczności pojednania. Autorka jednak spisała się wyśmienicie i udało się jej tego wszystkiego z powodzeniem uniknąć. Zamiast tego mamy zajmującą historię o życiu i o umieraniu, o tym, że nie zawsze wiadomo, co nas czeka za rogiem. O ciernieniu i miłości. Ale przede wszystkim o tym, że wiele rzeczy w życiu nie jest takie, jakimi się wydają na pierwszy rzut oka. Owszem, to „oczywista oczywistość”, do bólu wręcz trywialne stwierdzenie, ale nie zmienia to faktu, że prawdziwe. Kinga Dębska pisze o tym wszystkim w zajmujący sposób. Wyrwane z kontekstu fragmenty jak najbardziej mogą wydać się zabawne, nawet mocno humorystyczne, ale jako całość już niekoniecznie, szersza perspektywa powoduje, że inaczej je interpretujemy.

Pośmiać się nie pośmiałem, ale za to się wzruszyłem, trochę mi nawet się wilgotno zrobiło pod oczami i zabroniłem mojej żonie brać się za czytanie. Nie dlatego, że nie warto, oj nie. Po prostu niektóre opisywane w książce sprawy zbyt mocno mogłyby jej przypominać własne doświadczenia. A że Moje córki krowy to świetnie napisana historia, to nie warto jej rzucać w kąt, kiedy zacznie za bardzo przypominać nam życie.

Informacja tramwajowa
Nie brałbym do tramwaju z bardzo prostego powodu, można się przy niej po prostu poryczeć. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, nie zgubicie wątku, nie pojawi się potrzeba przekartkowania w tył, żeby sobie odświeżyć. Ale płakanie w komunikacji będzie chyba bardziej krępujące niż śmiech.

Podsumowanie:
Tytuł: Moje córki krowy
Autor: Kinga Dębska
Wydawca: Świat książki
Do tramwaju:
raczej nie
Ocena czytadłowa: 5/6
Ocena bezludnowyspowa: 3/6

Powiązane posty

3 Thoughts to “Moje córki krowy, czyli to jednak nie jest komedia”

  1. Nie przegapilam, tylko z zasady nie czytam czyichś recenzji, zanim nie napisze swojej.
    Zgadzam się w całej rozciągłości :) poza jednym – ja tam się uśmiałam ze dwa razy. W ogóle dziwne bo doświadczenia mam traumatyczne i bardzo podobne a nie było tego u mnie podczas czytania. Za to jakby mnie wreszcie ktoś rozumiał

    1. Janek

      Znaczy udana lektura.

  2. […] sprawą autorki bloga Moje Waterloo trafiłam na autora innego bloga, który książkę przeczytał i zrecenzował. Zrobił to tak, że pozycję z miejsca wpisałam na listę najkonieczniejszych konieczności […]

Leave a Comment