Adrian (Secrus) Książka 

„Małe życie” w emocjonalnej szarży…

Wchodzisz na imprezę i znasz jedną, może dwie osoby. Nawet gospodarza tylko z widzenia. Poznajesz dziesiątki obcych ludzi i próbujesz zapamiętać imiona, nie traktując powitań automatycznie. Ale mimo starań na początku trudno sobie ich wszystkich uporządkować. Tak samo jest z Małym życiem i czwórką głównych bohaterów, młodzieńców świeżo po studiach, przyjaciół właśnie wchodzących w dorosłość. Obce miejsce, obce obyczaje, obcy ludzie – współczesny Nowy Jork, który nijak nie przylega do twojej współczesności. Ale z imprezy możesz wyjść, możesz też zostać do końca i nigdy więcej nie utrzymywać z tymi rozmytymi osobowościami żadnych kontaktów. W Małym życiu jest inaczej: nie uwolnisz się, wejdziesz z buciorami w codzienność postaci i będziesz zmuszony tam zostać. Upatrzysz sobie jedną – wybraną przez autorkę – i przeżyjesz piekło. To będzie dramat, emocjonalny gwałt i pusty wzrok wbity w druk. I wszystko, co wokół: odłamki małych żyć.

W opowieść Yanagihary niełatwo wrosnąć. Tak się dzieje, gdy przed czytelnikiem stawia się kilku równoważnych bohaterów i każe ich naprzemiennie obserwować w scenkach mniej lub bardziej rodzajowych. Opis przyjaciół na niewiele się tu zda – Willem jest aktorem, JB malarzem, Malcolm architektem, a Jude prawnikiem, tym czwartym, stojącym zarówno z boku, jak i w centrum – bo i tak przez pierwsze 150 stron z cudem graniczy swobodne poruszanie się między informacjami, który z nich czym się zajmuje, jaki ma kolor skóry, jaką orientację, czy jest bogaty czy biedny, czy ma rodziców, a jeśli tak, to jakich, a jeśli nie, to jacy byli. To skołowanie jest ceną za pełną, wreszcie-taką-jaka-miała-być-od-początku wizję autorki, która następuje po pierwszym rozdziale liczącym 100 stron, rozdziale pełnym rozmów, codziennych myśli, zdarzeń, planów; słowem: małych żyć całej czwórki. Gdy się przez to przebrnie, można wreszcie zrozumieć, o co tak naprawdę tutaj chodzi – o tego jednego, Jude’a, którego tajemnice są głęboko zakopane w przeszłości, a my chcemy je odkopać tylko na początku, do pierwszej prawdy. Potem już nie, ale potem kolejne prawdy odkopują się same. Choćbyśmy chcieli otworzyć oczy i wyjść z tego koszmaru – nie da się. A przy okazji inni bohaterowie gdzieś tam odchodzą w tło…

Slogany reklamowe Małego życia korzystały z takich słów jak przyjaźń, dojrzewanie, trauma, pamięć czy sukces. Podczas lektury akcenty między nimi szybko się zmieniają, ale te najważniejsze to chyba przyjaźń i pamięć. I ból! Pamięć bólu, na który lekarstwem jest przyjaźń. Taka niewiele różniąca się od miłości… a może będąca miłością. Piszę zagadkami, bo o Małym życiu powiedziano już wszystko, co na wierzchu. Hanya Yanagihara stworzyła powolną opowieść – choć trafniej byłoby określić fabułę książki strumieniem losów – o przyjaźni, małych decyzjach i zachowaniach, które składają się na wysoką, skomplikowaną, poznaczoną niedoskonałościami wieżę relacji między ludźmi. Nieustannie przypomina swoją szczegółową narracją, że właśnie o ludzi tu chodzi, o mechanizmy rządzące ich postępowaniem i nadrealne prawidłowości, które tym przewidywalnym mechanizmom się przeciwstawiają, udowadniając, jak wiele jeden człowiek może znieść bólu, rozpaczy i traum. To, co Yanagiharze wyszło bezbłędnie, to kreacja bohaterów i mistrzowsko skrupulatna przestrzeń więzi między nimi. I studium wzajemnego zrozumienia, i psychologizm definiujący każdą z postaci. To, co wyszło mniej, też tkwi w tych więziach, a mówiąc ściślej – w ich nagięciu, literackiej szarży, która jednym stworzy z Małego życia arcydzieło, a innym pozostawi niesmak i niedowierzanie, podsycone, rzecz jasna, emocjonalnym szokiem.

Mam na myśli epatowanie przemocą i dramatem, które dostrzegłem wcześniej choćby w Ciemno, prawie noc. Tam wyglądało to inaczej, podsycane naturalistycznymi opisami, tutaj też zarzut tkwi trochę w czym innym, ale konkluzja jest podobna – jeśli jednego bohatera (lub czas, miasto, środowisko – jak u Bator) obarcza się przesadnym złem skierowanym w jego stronę, kreuje sadystyczną postawę, ten przestaje być wiarygodny. I choć okropieństwa przeszłości Jude’a spełniają swoją rolę, uświadamiają, zatykają i dociskają do ziemi z zabójczą siłą, to gdzieś wewnątrz tego tragizmu przysiada fikcja i sztuczność, i pisarska nadaktywność, by dać zbyt wiele, aby mogło się to pomieścić w mimetycznej iluzji opowieści. Prościej i mniej poetycko? Gdy w połowie książki czytelnik uświadamia sobie, że już nic gorszego nie może bohatera spotkać, a to go spotyka, i tak kilkakrotnie, czytelnik nagle przestaje się o niego bać. To już nie jest osoba z krwi i kości, jaką miała być. Staje się bytem tylko na papierze, elementem literackiego eksperymentu, teatralną grą oderwaną od świata, a to bardzo niedobrze.

I żebym tylko nie został źle zrozumiany – reszta, choć niepozbawiona wad, jest świetna. Miłość, przyjaźń i empatia żyją w powieści, bohaterów wyciąga się z książki i po prostu z nimi przebywa, historia jest monumentalna i przewrotna, a napisana tak, że mimo nierówności – wzruszeń lub napadów gniewu przeplatanych znużeniem – trudno ją porzucić. Jeszcze à propos tych nierówności: czasem mówi się o powieściach, że są jak pędzący rollercoaster, i bynajmniej nie chodzi o to, że posiadają wzloty i upadki. Małe życie to nie dynamiczna kolejka, ale powolna jazda dorożką po zróżnicowanym terenie: raz widzi się przecudną polanę usłaną wiosennym kwieciem, by zaraz przejeżdżać przez pustkowie i nie widzieć niczego interesującego, a za chwilę wjechać na spaloną, zniszczoną ziemię, która parzy. Są podobne i w moim mniemaniu równie dobre książki (choćby Serce to samotny myśliwy czy częściowo Świat według Garpa), które dziś już takiej jednogłośnej furory nie robią, ale robiły kiedyś – i coś jest w Małym życiu, że dziś właśnie ono przeskoczyło wszystkie czytelnicze bariery i zaoferowało opowieściową nieuchwytność. Domyślam się, co to, ale nie wiem, czy się z tego cieszyć – niech jednak będzie; literatura ma nas doświadczać, choćby ta złośnica nie znała umiaru w dostarczaniu impulsów. I ta obietnica doświadczania stanowi w Małym życiu wabik na czytelników: egzystowanie w wielkim świecie z przyjaźnią istotniejszą niż związki, intrygujący model społeczeństwa, pogłębiona psychika ludzi sukcesu i czuła, intymna wiwisekcja miłości homoseksualnej.

Jak to możliwe, że w małym życiu mogą się mieścić obok siebie wielka przyjaźń i wielki ból? Hanya Yanagihara zdaje się zadawać to samo pytanie i wizualizować je, nie odpowiadając. Odpowiedzią jest refleksja po lekturze, a ta nie pozwala na zapomnienie. Choćby dlatego warto Małe życie przeczytać – ale nie na fali popularności, tylko w swoim tempie. Bo że opowieść trafiła do mas, to niespodzianka. Że kumuluje w sobie miłość i zło w takich skrajnościach, lawiruje na krawędzi stanów katartycznych – to sztuka. Miłość i zło. Nierozerwalne w ciasnocie setek małych żyć.

PS Przedwczoraj słuchałem audycji o Małym życiu w radiowej Trójce i redaktor Nogaś wraz z gośćmi i ze słuchaczami poruszyli tyle wątków, o których myślałem podczas lektury i po niej, że uświadomiłem sobie, jak niewiele mogę wyartykułować w tej recenzji. A odzew wśród polskich czytelników przewspaniały – dawno żadna książka nie była tak powszechnie i tak żywo dyskutowana przez wszystkich!

Podsumowanie:
Tytuł:
Małe życie
Autor: Hanya Yanagihara
Tłumaczenie: Jolanta Kozak
Wydawca: W.A.B. 2016
Moja ocena: 7/10

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni internetowej Tania Książka

taniaksiążkaAdrian Kyć

Powiązane posty

15 Thoughts to “„Małe życie” w emocjonalnej szarży…”

  1. O, jak mnie ciekawi ta książka. Przyciąga mnie do siebie bardzo mocno, zresztą stoi już na półce. Tylko mam klasyczne: i chciałabym, i boję się ;) No i wciąż pozostaje pytanie, gdzie ja wcisnę taką cegiełkę…

    1. Adrian

      Gdzieś pomiędzy inne cegiełki, choć doskonale rozumiem, że mogą być tak złośliwe (jak czas), by się ścieśniać i na to nie pozwalać ;) Mnie też ogromnie intrygowała, wrażenie po zaspokojeniu ciekawości jest nie do podrobienia. „Małe życie” faktycznie zmienia wszystko wokół podczas lektury, więc doskonale rozumiem pewną formę strachu przed rozpoczęciem. Ja, jak widać, nie do końca dałem się zachwycić, ale nie mogę odmówić Yanagiharze siły, z jaką potrafi zadziwiać słowem, emocjami i opowieścią. I naprawdę czekam na Twoją opinię, bez podlizywania się ;p

      1. Ależ wierzę, ja zawsze zakładam, że to szczere komplementy, a nie podlizywanie się :D Przeczytam, a jakże! W końcu znajdę czas i odwagę, bo mocno mnie intryguje ta książka.

  2. N.

    Miałam niemal identyczne zarzuty wobec tej książki, Yanagihary i Jude’a. A potem omówiłyśmy ją w DKK i… coś się zmieniło. Doszłyśmy do wniosku, że są ludzie, którzy przyciągają nieszczęścia samym swoim byciem. Nawet ja miałam ochotę pobić go dotkliwie — za jego niewiarę, za niewdzięczność, okaleczanie, nieogarnięcie… Może więc jednak nie jest papierowy? Tak tylko głośno myślę.

    1. Adrian

      Ja w ogóle mam wrażenie, że „Małemu życiu” najlepiej robią dyskusje – ta książka rozszerza się pod wpływem rozmów, konfrontacji poglądów i spostrzeżeń; patrz: ta audycja radiowa, która u mnie przyjęła pewnie trochę rolę Twojego DKK i gdybym nie miał przed nią gotowej recenzji, pewnie rozłożenie jej akcentów byłoby inne (a i tak trochę swoje zdanie uzupełniłem). Jude na pewno nie był papierowy dlatego, że na każdym kroku okazywał słabość (obecną na równi z niebywałą siłą przetrwania, czego nie neguję), bo to akurat było dla mnie na tyle pogłębione psychologiczne i miało na tyle silną podstawę w przeszłości, że mimo przesady uwierzyłem, ale papierowy dlatego, że właśnie przyciągał tyle nieszczęść. Czy są tacy ludzie? Są, niestety, ale to rzadkie jednostki, których wtłoczenie do książki automatycznie odbiera wiarygodność mimo źródła w prawdziwym życiu. Inna kwestia, czy powinniśmy, paradoksalnie, traktować „Małe życie” jako literaturę dopasowującą się do naszego życia jak puzzel. Chyba nie, więc i Jude mógłby być zaledwie celowo wyolbrzymioną egzemplifikacją czegoś… Też tylko myślę, bo jeszcze nie wiem, czy byłbym w stanie tę koncepcję obronić.

  3. Też mnie ciągnie strasznie do tej książki, żeby sprawdzić, doświadczyć, przetrawić. Już tyle o niej przeczytałam, ale czuję, że to materiał na głębsze rozkminy – jeszcze czytając powyższy komentarz o dyskusjach. Musiałabym zakręcić się wokół oryginału…

    1. Adrian

      Zdecydowanie trzeba się nastawić na zajmującą lekturę i sporo trudnych tematów, które wypełnią codzienne rozmyślania. Nie polecam siadać do „Małego życia” między czymś a czymś – tu potrzebna jest myślowa przestrzeń. Wypada mi tylko życzyć dobrego czasu na Yanagiharę.

  4. […] u Adriana z bloga Tramwaj nr 4 – „Małe życie” w emocjonalnej szarży…, […]

  5. Miesiąc się zbierałam do napisania czegoś o Yanagiharze, tak mocno przeżyłam „Małe życie”. Znakomite.

    1. Adrian

      Czytałem Twoją recenzję – doskonale to rozumiem. A książka jedyna w swoim rodzaju.

  6. Już nie mogę doczekać się lektury! :) Książka frunie do mnie z rodzinnego domu, bo dzielnie czekałam w kolejce. :D Jestem ogromnie ciekawa, czy na mnie również zrobi tak ogromne wrażenie.

    1. Adrian

      Ja do mojego egzemplarza byłem pierwszy, ale powoli też wchodzi w czytelniczy obieg ; ) Myślę, że ta historia Cię porwie i da dużo okazji do przemyśleń. Jak widzisz, sporo osób weszło po „Małym życiu” w większy zachwyt niż ja – parę atutów książki zanegowałem – ale i tak jestem zdania, że musisz przeczytać! Będę czekał na opinię :)

  7. bookiemonster

    Na mnie wciąż czeka na półce, ale coś czuję, że jak poczeka jeszcze trochę, spóźnię się na dyskusję powstałą wokół niej. Czas najwyższy.

    1. Adrian

      Dyskusja faktycznie jest żywa, ale chyba jeszcze trochę potrwa ;) A nawet jeśli miałaby się urwać, to świeży głos po czasie łatwo ją wskrzesi.

  8. […] Opinię Secrusa na temat głośnej książki Małe życie […]