Adrian (Secrus) Książka 

[Z zakurzonej półki] „Wielki Gatsby” – Finansiści, biznesmeni, wielkie fisze*

Wielki Gatsby Francisa Scotta Fitzgeralda nie zyskał za życia autora dużej popularności. Pierwsze wydanie zebrało mieszane recenzje i sprzedało się jak na owe czasy słabo, a na następne trzeba było poczekać bardzo długo. Cóż, pewnie gdybym żył wtedy, nie wyłamałbym się z szeregu czytelników niemających dzieła Fitzgeralda za coś wybitnego. Wyłamuję się teraz, kiedy Wielki Gatsby od lat jest otoczony kultem, kiedy to książka dla Ameryki niezmiernie istotna. Wyłamuję się, nie uwielbiając tej powieści, a tylko ją lubiąc.

Bo też nie dostrzegam walorów, które chciałbym widzieć: fabuła jest prostą historią sukcesu i porażki, dawnego romansu powracającego gwałtownie po latach, obyczajowym obrazkiem z czasów Roaring Twenties podejmującym temat wyższych sfer i rozluźnienia zasad moralnych w ich kręgach. Problem pojawia się u mnie, gdy dochodzę do wniosku, że to wszystko gra, ale za cicho i zbyt poprawnie, opisywane słowami Nicka Carrawaya, czasem aż kipiącego przyzwoitością mężczyzny, któremu ojciec wpoił, by z krytykowaniem ludzi obchodzić się bardzo ostrożnie. A więc jazz jak na Jazz Age nie zalewa całym sobą uszu, a postaci mają za mało miejsca, by rozkwitnąć, choć Fitzgerald pogłębił je tak – przebijając się przez stonowany styl całości – że analizować je to dla czytelnika intelektualna igraszka. Czyli to, co mnie najbardziej zawiodło w Wielkim Gatsbym (a co może nadrobią adaptacje filmowe), to wrażenie niedoboru. Niedoboru zaczynającego się już w pierwszoosobowej narracji Carrawaya, który sunie przez ważne wydarzenia jak duch, użyczając tylko dość bezstronnej perspektywy widzenia symbolicznego upadku wartości, jaki Fitzgeralda niebywale zajmował.

Dobrze jednak, że wysnuta na charakterologicznym kontraście nić spajająca Carrawaya i Gatsby’ego jest sprawnie upleciona, bo łączy dwa krańce osobowości samego Fitzgeralda. To, że pisarz postanowił oddać głos temu pierwszemu, zapewnia książce nieegzaltowany komentarz na temat epoki, wypowiedziany przez osobę bliższą przedstawicielowi straconego pokolenia, ale odbiera jej dzikość i żywotność, której namiastkę dostajemy w scenach naznaczonych blichtrem przyjęć w posesji Gatsby’ego. W rezultacie książka o niemal celebryckiej legendzie, człowieku sukcesu otoczonym tajemnicą skręca w uliczki, które są dla Fitzgeralda ważne, a na początku zupełnie dla czytelnika niespodziewane. A kiedy już opowieść się w tych uliczkach znajduje i sama odkrywa powód takiego kursu, widać warstwę sensu, znaczenie tej historii. Wtedy docieramy do najciekawszego.

Mam bowiem wrażenie, że Wielki Gatsby tylko dla zasady przedstawia jakiś ciąg wydarzeń, aby mieć w czym umieścić a) niebanalne charaktery, czyli to, co już chwaliłem, i b) komentarz do epoki, świata wartości, różne oblicza zwątpienia w te wartości, prowokujące do zadawania pytań o początki nihilizmu i zalążek dekadentyzmu. Największą ciekawość budzą właśnie te pozostawione do odczytania treści i sposób, w jaki Fitzgerald je podjął. W Wielkim Gatsbym zresztą poza przeciwległymi charakterami Carrawaya i Gatsby’ego zawierają się też inne polaryzacje. Te, które zatrzymały mnie na dłużej, to szkic finansowego bogactwa ujęty w opozycji do moralnego ubóstwa, a więc przepych kontra nędza, a także niedorysowana, przerywana linia na szlaku przeszłość-teraźniejszość, zwłaszcza w napomykanej półgębkiem historii Gatsby’ego. Reszta książki to przestrzeń dość oczywista, napisana w prostym, ale klarownym stylu, wybijająca się gdzieniegdzie pięknymi akapitami, jak te chwile autorefleksji Carrawaya z początku książki albo opis, który jest już wręcz kultowy – ten dotyczący najlepszego na świecie uśmiechu Gatsby’ego.

Parę słów muszę jeszcze powiedzieć o nowym przekładzie Jacka Dehnela stworzonym na potrzeby wydania w serii Znaku „50 na 50”. Tłumacz stanął na wysokości zadania pod względem języka, ale największe uznanie należy mu się za uzupełnienie książki przypisami, które odkrywają jej szerszy kontekst. Posłowie skrótowo wyjaśnia, dlaczego i w jakich aspektach nowy przekład jest wierniejszy oryginałowi niż praca Demkowskiej-Bohdziewicz z 1962 roku. Półwiecze to okres, po którym nowe spojrzenie na klasykę jest zasadne, zwłaszcza gdy stoi za nim misja, jaką podjął Dehnel – oddanie wszystkich niuansów stylu Fitzgeralda i jak największej liczby dopisków, które uczynią lekturę Wielkiego Gatsby’ego pełniejszą. Tego jednak, co wypracował tłumacz, nie podtrzymała redakcja i korekta, bo w moim wydaniu z 2013 r. można dostrzec oznaki niedbalstwa. Edytorskie zasady konstruowania dialogów i stosowania w ich obrębie znaków diakrytycznych raz są przestrzegane, a raz nie, w jakimś długim zdaniu wielokrotnie złożonym zabrakło orzeczenia na końcu, a w jednym przypisie z nieuwagi podana jest fałszywa informacja. Takie rzeczy nie psują bardzo lektury, ale trochę obniżają wartość wydania.

Lubię Wielkiego Gatsby’ego, ale tylko tyle. Lubiłbym bardziej, gdyby opowiedziana w nim historia nie przerwała swojego rozwoju, kiedy niewiele jeszcze od siebie dała. To dla mnie spora wada, zwłaszcza gdy nie wszystko można sobie w książce zrekompensować tematem i treścią. Choć tu, całe szczęście, można wiele.

PS Dla zrównoważenia mojego akapitu poświęconego przekładowi umieszczam link do TEKSTU Barbary Kopeć-Umiastowskiej, która bez ogródek wykazuje, że nazwanie przekładu Jacka Dehnela „wierniejszym” od przekładu Ariadny Demkowskiej-Bohdziewicz to błąd (i to najmniej adekwatne pod względem ostrości słowo, jakiego można tu użyć). Sami oceńcie, po które wydanie lepiej sięgnąć.

* Karolino, musiałem ;)

Podsumowanie:
Tytuł:
Wielki Gatsby
Autor: Francis Scott Fitzgerald
Tłumaczenie: Jacek Dehnel
Wydawca: Znak 2013 (premiera: 1925)
Moja ocena: 6/10

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni internetowej bookmaster.com.pl

bookmaster-logo2

Adrian Kyć

Powiązane posty

8 Thoughts to “[Z zakurzonej półki] „Wielki Gatsby” – Finansiści, biznesmeni, wielkie fisze*”

  1. Fajnie, że pojawił się ten tekst.

    Bardzo lubię „Wielkiego Gatsby’ego” i choć na pewno daleko mi do stawiania tej powieści w gronie arcydzieł, to zwyczajnie bardzo lubię tę historię, głównie przez to, jak zachowywał się i zmieniał tytułowy bohater.

    Co do ekranizacji, to polecam tę nową, z Di Caprio w głównej roli. Odbiega nieco od oryginału, jest baardzo przerysowana, ale dzięki temu podkreślony jest kontrast między Gatsbym i resztą świata. Do tego idealnie pasuje tam ścieżka dźwiękowa, choć to nie jazz, a muzyka nowoczesna z Laną Del Rey, Jayem Z i Fergie na czele.

    1. Adrian

      Dzięki. Tę wersję filmową z 2013 obejrzę jako pierwszą, adaptację z ’74 w późniejszym czasie. Trochę już podpatrywałem, jak Luhrmann to zrealizował, i właśnie liczę, że tą efektownością i tym przejaskrawieniem film uwypukli zalety książki. I jeżeli tylko muzyka współczesna będzie dobrze grała ze scenami, a słyszałem, że tak jest, to nie będę miał nic przeciwko braku jazzu. Choć realia i otoczka, także muzyczna, „Gatsby’ego” jest dla powieści ważna, to przecież widać, jak bardzo ta historia może wymykać się epokom i mówić na poziomie uniwersalności.

  2. Jeszcze do niedawna należeliśmy do tego samego, konkretnego zbioru jednostek, ale wyłamałeś się (perfidnie) i już książkę tę znasz, a ja się publicznie nie przyznam, bo (pewnie) wstyd :)
    Wiesz, że lubię Twoje pisarstwo, i to za wiele rzeczy, ale chciałbym wspomnieć przede wszystkim o jednej: potrafisz wejść na niewidzialną drabinę i spojrzeć swobodnie z góry – całościowo – na daną prozę. Sam do tego dążę i gdy już uda mi się tam wdrapać, pochylić kark i zobaczyć to, co w dole, będę człowiekiem wielce z siebie zadowolonym! :)

    1. Adrian

      Bez obaw, pewnie tkwimy jeszcze razem w wielu innych takich zbiorach i prędko z nich nie wyjdziemy :P
      To ciekawe, o czym mówisz – zwykle patrzenie z góry przychodzi mi z łatwością wtedy, gdy książka nie przyciągnie mnie bardzo blisko do siebie, bo kiedy tak się dzieje, mam wrażenie, że nie odchodzę od niej ani na krok i tekst też jest inny, bardziej osobisty, egzaltowany, bardziej literacki, a mniej krytyczny. „Wielki Gatsby” pozwolił mi wspiąć się na tę drabinę, więc nie olśnił. No i fakt faktem, łatwiej i płynniej pisze mi się z dołu niż z drabiny (skąd często męczę się niemiłosiernie), ale wtedy teksty wychodzą mniej rzetelne, bardziej jak spis wrażeń. Więc już nie wiem, co wolę ;) A Tobie życzę takiego całościowego oglądu, skoro do niego dążysz. Ja tam jednak myślę, że już go masz, ale ważne, co Ty sam sądzisz.

  3. Ciacho

    Oglądałem tylko film z Leosiem, ale ogólnie mi się podobał. Chociaż też bez wielkiego WOW. Po prostu dobry film, i tyle. I pewnie z książką będzie podobnie. No, ale że klasyka to trzeba będzie kiedyś to sprawdzić – bez bliżej określonego tego „kiedyś”. ;)

    1. Adrian

      Doskonale rozumiem to nieokreślone bliżej „kiedyś” ;) Do tego widziałeś film i znasz całą historię, więc przyszła lektura książki odsuwa się jeszcze dalej w czasie. Też tak miewam z wieloma tytułami – jednak jest coś w tym, że dążymy przy wybieraniu książek do całkowitej nowości, a przy czytaniu do odkrywania świata powieści od podstaw.

  4. O ile mnie pamięć nie myli, to czytałem tylko w oryginale – jeszcze na studiach. Teraz chętnie porównałbym sobie obie wersje. Jeśli zaś chodzi o samą powieść, to wrażenie mam podobne – pozytywne, ale nie szaleńcze. Mam za to sentyment to zdania końcowego.

    „So we beat on, boats against the current, borne back ceaselessly into the past.”

    1. Adrian

      To ja przytoczę tylko obie wersje tego zdania po polsku:

      „Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość”. (AB)
      „Wiosłujemy więc dalej, na przekór nurtowi, bez ustanku spychani w przeszłość”. (JD)

      I zdaje się, że ja też się przy tym zdaniu na chwilę zatrzymałem, bynajmniej nie tylko dlatego, że kończyło powieść.

Leave a Comment