[Z zakurzonej półki] „Buszujący w zbożu” – Cholerna książka, podoba mi się
Jeśli już chcecie wiedzieć, ta cholerna książka ciągle za mną chodziła. Nie tak, żebym się od niej nie mógł odgonić, ale po prostu. I może gdybym się wcześniej zatrzymał i na nią poczekał, żeby mnie dogoniła, tobym inaczej na nią patrzył. Bo wszyscy wokół mówią, że ona najlepiej smakuje w młodości, że młodzieńczy bunt jej służy. Ale jaki tam bunt?! Czy gdyby w takim razie ta – lub jakakolwiek inna – książka traciła wartość dla dwudziestoiwięcejlatków, to byłaby naprawdę dobrą literaturą? I warto byłoby ją czytać, mając szesnaście lat, jeśli potem nagle zamieniłaby się w chłam? No chyba nie. Strasznie mnie wkurza takie myślenie. To podpinanie książek pod wiek za każdym razem, gdy ktoś napisze, że go Holden Caulfield wpieniał. Nie bujam!
Ale do rzeczy: Buszujący w zbożu to nic innego jak odpowiedź na pytanie: „Co siedzi w głowie nastolatka?”. Tylko że nie dzisiaj, a w połowie XX wieku. I nie każdego, lecz Holdena, nastolatka szczególnego, który pod wulgarnym językiem, szkolnym lenistwem, życiowym zagubieniem na styku z dorosłością i karmieniem się wspomnieniami chowa proste, ale trafiające w sedno myśli. Takie, o których się może nawet nie mówi, bo są oczywiste, ale że właśnie się nie mówi, to się o nich zapomina (więc Salinger znalazł sobie dobrego kozła ofiarnego, by to wszystko powtarzał). Poza tym Holden nie jest zwyczajny i raczej trudno się z nim utożsamiać – ci pseudobuntownicy niech nawet nie próbują – bo wyrzucono go kilka razy ze szkoły, ostatnio z Pencey, i w powieści wspomina konsekwencje swojej decyzji, by zwiać przed terminem z internatu i błąkać się po Nowym Jorku trzy dni i trzy noce, mając w kieszeniach kupę forsy od rodziców. Że Holden się błąka, to jeszcze nic, ale on też trochę rozmyśla (spokojnie, nie jak młody geniusz z Madame) albo wysłuchuje porad innych, do tego bezkompromisowo ich ocenia, prawi o seksualności i wydzwania do ludzi – albo chce bardzo zadzwonić, po pijaku, że aż się Gustaw ze Spisu cudzołożnic przypomina. Wiecie, co mam na myśli? Że ten odwieczny spór, czy on jest mądry jak na swój wiek, ale ignorant, czy głupi i nadęty, jest prawdziwy. Dla mnie to to pierwsze, ale bezbłędnie ukryte w drugim. Serio.
Czyli mamy już, że na podstawie Buszującego w zbożu łatwiej niż plan wydarzeń dałoby się stworzyć listę rzeczy, które Caulfielda „okropnie wkurzają”, albo listę osób, których nienawidzi lub których zrobiło mu się szkoda. Ale skoro tak, to przecież musi być w tym jakiś cel, w tym ukróceniu fabuły na rzecz budowy światopoglądu Holdena. I racja, jest. Postawa Holdena ujawnia sprzeciw wobec dorastania i dorosłego życia, kurczowe wzbranianie się przed tym, co najmocniej kusi, ale wypróbowane już przez bohatera w szybkim, trzydniowym kursie nowojorskiej samodzielności, przegrywa z chęcią pozostania po drugiej stronie, tej bezpieczniejszej. Niewinność tego wymiaru uosabiają dwie figury: Phoebe i Alik, pełna życia siostrzyczka Holdena i jego zmarły na białaczkę braciszek. Phoebe bohater obdarza naiwną, wielgachną dumą z tego, że jest taka świetna (oko by wam zbielało, gdybyście ją wtedy widzieli!), Alika zresztą też. Phoebe jak nikt na niego wpływa, Alik już wpłynął, bo pozostawił w nim żałobę i pragnienie, które go prześladuje. To ta kluczowa scena dla odczytania książki (do której nawiązuje, niefortunny zresztą w polskim przekładzie, tytuł powieści), na pewno ją kojarzycie – ta z łapaczem w łanach zboża na skraju przepaści, który chwyta bawiące się dzieci, by w szaleństwie zabawy nie spadły z urwiska. Symbolika wdzięczna w interpretacjach, bo kryje wiele znaczeń: czy to marzenie przezwyciężenia własnej samotności i odnalezienia czegoś, aby być potrzebnym? Czy wyrzucanie sobie śmierci brata, którego Holden nie zdołał ocalić przed upadkiem? Czy wreszcie przepaść będąca dorosłością i Holden jako stróż chroniący dzieci przed ich bezmyślnym pragnieniem dorośnięcia? To ostatnie – wybaczcie powtarzanie się – jest jak z tymi jabłkami na drzewie u Bradbury’ego, które prędzej czy później oderwą się od gałęzi i „będą spadać w ciemnościach”. Dobra rzecz.
Jeśli chcecie wiedzieć, to nie planowałem tego sztywniackiego tonu, samo wyszło. Miałem jeszcze pisać o Bildungsroman, czy Buszujący w zbożu w końcu nim jest czy nie, ale sami ocenicie. Nawet prace naukowe na ten temat pisano, czy w przypadku Caulfielda możemy mówić o jakimkolwiek formowaniu, czy to formowanie może trwać tylko kilka wieczorów i być przy tym pełnowartościowe gatunkowo, czy tak naprawdę Holden choć w najmniejszym stopniu się zmienił.
Trzeba Salingerowi oddać, że stworzył bohatera z krwi i kości, stworzył gawędziarską narrację, która może i czasem za bardzo sili się na gawędę (co chwilę czytelnicy są przywoływani do tablicy, bohater do nich mówi, z czasem irytująco nadużywając prostych kalk składniowych), ale jest cholernie prawdziwa i unikatowa, wreszcie że stworzył dość prosty przekaz w prostym opakowaniu, który z powodzeniem się prostemu czytaniu sprzeciwia. Doceniam u Salingera szczerość i podejmowanie kwestii społecznych (choć tutaj wygrywa Updike – a on też, jak wiadomo, lubił sobie ułatwiać samogrającym motywem ucieczki), drażni mnie dreptanie w miejscu fabuły i poglądów bohatera, które przez większość książki zdają się wyczekiwać na fragmenty tzw. znamienite, idealne pod wymowę utworu i gładki cytat. Ale kiedy te przychodzą, jest naprawdę wyjątkowo. Holden może drażnić i irytować, ale żadna w tym reguła. Aha, i to nie tylko opowieść dla młodych – po prostu starsi najwyżej nie utożsamią się z bohaterem, albo zrobią to z małą pomocą wehikułu czasu.
Powieść Salingera może nie do końca spełniła moje oczekiwania, ale rolę klasyki na wieczność odgrywa dumnie. Poza tym najlepsze, co daje autor, to pewność, że każde kolejne spotkanie z Holdenem będzie inne. Bo czego by jej nie zarzucać, Buszujący w zbożu jest książką, z którą można iść przez życie, wielokrotnie dorastać i dziecinnieć po to, by znów dorosnąć. Nie żartuję!
Językowe naśladownictwo Holdena w recenzji może nie wyszło tak, jak bym chciał, ale pewnych podobieństw możecie się doszukać. Zbliżonych zabiegów opartych na grze z formą próbowałem m.in. w tekstach o Mechanicznej pomarańczy, Wielkim marszu, opowiadaniach Poego, Dziewczynie z sąsiedztwa i Mrokach.
Podsumowanie:
Tytuł: Buszujący w zbożu
Autor: J.D. Salinger
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Wydawca: Albatros 2016 (premiera: 1951)
Moja ocena: 6+/10
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni internetowej bookmaster.com.pl
Adrian Kyć
Dawno mnie tu nie było, Secrusie, ale nie mogłem nie zajrzeć, jak dopatrzyłem się recki tej książki. Czemu? Bo ona również za mną chodzi, i to od długiego czasu. To druga taka klasyka, która mnie gnębi, podobnie jak „Mistrz i Małgorzata”. Obie mam na półce kupione dawno i obie czekają, i czekają, aż je łaskawie wezmę. Recenzje „Buszujący” zbiera bardzo różne i skrajne, ale niewątpliwie po to sięgnę. Twoje zdanie na jej temat, które zresztą mocno cenię, mi wystarczy, nawet z zaznaczaniem, że może to nie najwyższa półka. Ale znać trzeba, bo czasem tylko elementy tworzą książkę bardzo ważną dla pewnego okresu. Ze swojej strony polecam przeczytane przeze mnie ostatnio książki Richarda Flanagana (mniej może Ci znany) i Colsona Whiteheada (o tym to już chyba każdy słyszał) – z pewnością by Ci się spodobały. :)
Bardzo się cieszę, że zawitałeś :D „Buszujący w zbożu” i „Mistrz i Małgorzata” to klasyka, którą wypada znać, choć coraz częściej myślę w ten sposób, że to nic złego, jeśli się ją pozna znacznie później niż większość, bo czytelnicze wybory są tak złożone, że nigdy nie będziesz kojarzył w danym momencie wszystkiego, o czym ktoś zechce z Tobą porozmawiać ;) Na marginesie: do „Mistrza…” muszę siąść ponownie, bo wrażenia z czasów licealnych mocno się zatarły i być może zdezaktualizowały.
Jestem ciekawy, jak Ty odbierzesz Salingera. Tak jak mówisz, opinie są skrajne, bo bardzo łatwo wyrobić sobie o „Buszującym…” zdanie (choćby proste) i potem się go trzymać, czy byłby to zachwyt, czy zawód. A przy odbiorze tej książki powinna chyba triumfować otwartość, a nie ogólne myślenie o tym, dla kogo ta powieść i po co.
Flanagana jeszcze nie czytałem, ale długo już o jego prozie słyszę. Pewnie nie od razu, ale na pewno po coś sięgnę. A wieściami o Whiteheadzie byłem nawet karmiony na kursie literatury amerykańskiej na studiach (na którym zresztą „Buszujący…” był obowiązkową książką na zaliczenie, stąd moja lektura właśnie teraz). Nie byłem do niego w pełni przekonany, choć Twoja recenzja bardzo zachęciła ;) Zasadniczo jednak nie chcę w najbliższym czasie wchodzić w żadną historię o segregacji rasowej, dlatego też się mocniej „Koleją…” nie zainteresowałem.
Kurde, nie dałem sobie ptaszka do powiadomienia o odpowiedzi i dopiero teraz się zorientowałem, że odpisałeś. Wybacz!
Wiesz co, to nawet może wyjść i lepiej, bo to jednak nie są książki rozrywkowe, tylko niosące ze sobą jakieś treści, na których wrażliwość może się wyrobić dopiero z czasem. I ja jestem na 100% pewien, że sięgając po to 6 lat temu nie wyciągnąłbym z nich tyle, ile na przykład teraz, bo gust miałem inny, więcej czytałem fantastyki itp. itd. Nie mniej jednak jeszcze trochę poczekam z obiema.
Ta „Kolej” to ogólnie bardzo specyficzny przypadek jest, bo ją to w istocie ciężko sklasyfikować gatunkowo, coś tam się mówi o powieści historycznej, którą do końca nie jest, i o motywie sf (wygrała Nagrodę Clarke’a!), który został jakoś co prawda wyjaśniony logicznie, ale mnie nie przekonuje w ogóle. Nie mniej jednak zasadniczą sprawą to te właśnie niewolnictwo i wiele rodzących się z tego pytań tak podczas trwania, jak i po ucieczce, już na wolności. Może nie na już, ale nie olewaj kompletnie książki i miej na uwadze w przyszłości, bo jest to naprawdę bardzo dobra powieść niosąca ze sobą sporo mocnej i dobrej do przemyśleń treści. :)
Nie szkodzi, ile razy mnie się to zdarzyło… ;)
Jeśli chodzi o czytanie na różnych etapach życia – to prawda, ale kwestia jest rozszerzona: kiedyś wyciągnąłbyś z jakiejś historii mniej niż teraz, ale teraz wyciągniesz mniej (albo inaczej), niż gdy siądziesz do niej za 10 lat. Zatem jeśli czujesz potrzebę, czytaj; gdy się zachwycisz, to kolejne powroty będą jak magnes :P
O sprawie z Nagrodą Clarke’a dowiedziałem się u Ciebie na blogu i muszę przyznać, że to ciekawa rzecz z tymi ich kryteriami, co dopuścić do nagrody, a co nie. Chętnie wyrobię sobie o tym własne zdanie. Będę pamiętał o Whiteheadzie, być może zresztą w przyszłości pożałuję, że nie przeczytałem jego książki od razu ;) A skoro tak dobrze się o „Kolei…” wypowiadasz, to na pewno przyspieszy cały proces.
Ja Ci powiem, że do pewnego momentu się tak spinałem, bo nie przeczytałem wiele klasyków, trzeba nadrobić, trzeba czytać, czytać, czytać. Nie ma sensu. Na wszystko przyjdzie czas. Nie obchodzą mnie żadne statystyki, nie pędzę na łęb na szyję, przeczytam 10 w miesiącu to świetnie, przeczytam 2 to też bardzo dobrze – klasyka, czy współczesne, dramat czy komiks. Nie ważne. Najważniejsze to czerpać z tego radość i najwięcej korzyści. :)
No dokładnie, trochę to naciągane, ale sam sobie zdanie wyrobisz. :)
Napisałeś wszystko, co sam bym powiedział ;)
Pierwszy raz przeczytałam Buszującego jakoś w liceum i od razu ta książka mnie oczarowała :D
Czyli coś jednak jest w tym czytaniu „Buszującego…” za młodu ;)
Czytałem w okolicach początku studiów i mnie nie porwało. Możliwe, że pora wrócić. Czas studiów bywa czasem fałszywej dojrzałości, więc może teraz dojrzałem by do niej zmłodnieć?
Tylko żeby się nie okazało, że dojrzałeś na tyle, by zmłodnieć nie na chwilę do niej, ale na dłużej po niej, bo wtedy efekt może być odwrotny do zamierzonego. Nie wiem, na ile „Buszujący w zbożu” może być zbójecki, ale trzeba mieć świadomość ryzyka.
„Buszującego w zbożu” czytałam w liceum. Byłam strasznie podekscytowana i zachwycona książką. Warto by ją odświeżyć po tych „kilku” latach ;) i sprawdzić czy teraz również mnie oczaruje. :)
To na pewno jedna z książek, na które dystans czasowy działa nieprzewidywalnie. Z tego względu bardzo zachęcam – to może być ciekawa przygoda ;)
Ojej, ależ mi się podoba ten pierwszy akapit Twojego tekstu! To znaczy cały tekst mi się podoba, ale ten pierwszy akapit szczególnie, bo dokładnie tak samo myślę, i też mnie wkurza sugerowanie, że „Buszujący” nadaje się do czytania tylko za młodu. Moim zdaniem on po prostu wymaga pewnej wrażliwości, która nie ma nic wspólnego z wiekiem. Ale ci, którzy czytają już jako dorośli i im się nie podoba, uporczywie zwalają to na wiek. Bzdura.
Nad tłumaczeniem tytułu już się kiedyś zastanawiałam. To polskie rzeczywiście nie oddaje w pełni sensu, ale kiedy próbowałam znaleźć jakiś lepszy odpowiednik, miałam straszny problem, nic nie brzmiało dobrze. Tłumaczenie trudna sztuka, a już tytułów to w ogóle, zwłaszcza chyba z angielskiego, gdzie tak wiele można wyrazić jednym słowem, a przy przekładzie na nasze wychodzi jakaś kaszana :).
No i pomysł na recenzję, brawo! Przyznam, że nie od razu „zajarzyłam”, jaki jest Twój zamysł, czułam tylko, że coś z tym językiem kombinujesz ;) ale jak tak teraz sobie przeczytać Twój tekst jeszcze raz ze świadomością, co robisz, to faktycznie brzmisz podobnie :). Nie bujam :D.
Bardzo mnie ucieszyłaś tym komentarzem, dziękuję ;) Podpisuję się pod Twoimi pierwszymi słowami, zwłaszcza pod zdaniem o konkretnej wrażliwości, której „Buszujący…” wymaga. I pod „bzdurą” też! A w tym zrzucaniu winy na wiek jest nawet coś chlubnego (i asekuranckiego przy okazji), bo popatrz: nie mówi się, że sama książka jest zła, ale że ja już nie potrafię jej czytać, choć nie skrytykuję otwarcie całości bez względu na perspektywę, gdyż… obawiam się krytyki klasyki? Nie ufam swojej opinii? Wolę się nie przyznawać wprost, że po prostu mi się nie podobało? Oczywiście takie myślenie to wciąż bzdura, ale jednak ciekawa ;)
Oj tak, o kaszanę w takiej sytuacji bardzo łatwo :D Też nie czuję się na siłach, by proponować coś innego, i nie do końca uważam, że owa niefortunność znaczenia polskiego tytułu jest czymś nie do przyjęcia, bo „buszujący” to sensowna propozycja, która może nie podąża za sensem oryginału, ale jest dobrym wyjściem czysto językowo. Zresztą, dumając już, gdybyśmy w Polsce mieli inne sporty narodowe, bliższe Stanom, to pewnie słowa „łapacz” czy „chwytacz” w tytule nie brzmiałyby nienaturalnie i źle i byłyby zrozumiałe, a wtedy problem z głowy. Ale jest jak jest.
Skoro nie bujasz, to tym bardziej mi miło :D Nie mogłem pójść w to całkowicie, bo język Holdena – pomijam już, czy wiernie naśladowany – byłby zbyt ciasny, by swobodnie napisać nim to, co chciałem napisać o książce na poważnie, więc powstała taka hybryda-miszmasz, gdzie obok „cholerowania” i „bujania” są „kalki składniowe”, „pseudobuntownicy” i „kwestie społeczne”. No ale jeśli przeczytałaś tekst dwa razy, to czuję się spełniony i olewam konsekwencję. Nie żartuję! :P
Ta książka również za mną długo chodziła. Wydawało mi się, że wszyscy już ją przeczytali tylko nie ja:) Myślę jednak, że jako nastolatka trochę inaczej zrozumiałabym ją niż teraz.